Wyłapuję gorzkie pół-sny. Choć kulejące,
próbujące skakać nad przepaścią pomiędzy lądem jawy i snu. Często daję im na tę
ekwilibrystykę dość dłuższą chwilę, niechcący, bezwiednie. Po prostu próbując
się dobudzić. Przecieranie oczu niewiele pomaga, bo ściana powiek skutecznie
ochrania galopujące za nią obrazy. To wyścigi donikąd i po nic. Ośrodek logiki
śpi najtwardszym snem w mojej sypialni. Nie załapuje się nawet na końcówkę
wyścigu galopujących pół-śniąt. Pół-śniąt, bo pod sam koniec wydają się coraz
mniejsze, kurczą się, aż przestają być dostrzegane wzrokiem. Nie wiem, kiedy
znikają całkiem, mój wzrok zawodzi. Wiem jednak, że czasem jem z nimi jeszcze
drugie śniadanie. Zwłaszcza teraz, gdy noce dość długo trzymają dzień za
kostki, nie pozwalając mu wstać. Czasem walczą razem aż do wieczora i nie
wiadomo, kto wygrał, szary kompromis wisi wtedy nad ziemią aż do zmroku. Przez
chmury rzadko przebija się słońce. A szkoda, dałoby im złoty zarys i łatwiej byłoby je zliczyć.
To ten dziwny stan w roku, który dla mnie
jest kompletnym zawieszeniem. To już nie feeria kolorów i jeszcze niewyprana z
nich, czysta biel mrużąca oczy. Świat jakby na chwilę wstrzymał oddech. Czasem
nie wytrzymuje i wypuszcza go trochę, wzniecając wiatr, a on wszystko na swojej
drodze.
Wtedy najbardziej odczuwa się sprawę
ciepła w środku. Czy jest, czy go wystarcza, bo organizm duży, a rozprowadzić
trzeba warstwę, która nie zniknie całkiem przez senne zmory, ból w kostce,
rybią ość w gardle, kolejną kłótnie. Mi na ciepło zawsze pomagały uśmiechy. Te przez łzy, te wzniecane na cudzych ustach, te od nieznajomych. Ciepła nigdy nie
starcza mi na dłonie, stopy i czubek nosa. Wyspecjalizowałam się w dostarczaniu go do tych miejsc. Na dłonie najlepsze są chuchnięcia herbaty lub
oddechu, drugie dłonie (nawet chłodniejsze o 1 stopień) i rękawiczki z jednym palcem. Na
stópki coś pluszowego i radosnego, żeby głowa, która nie chce unieść się w górę
(zimno potęguje szarość szarości na niebie, więc po co tam zerkać?) mogła znaleźć coś do uśmiechnięcia
się tam w dole, gdzie nikt nie karze patrzeć (no hej, głowa do góry!), a szkoda
w tym przypadku. Zresztą gdyby się zastanowić to w każdym kierunku zerkając można
by znaleźć coś pięknego, a jeśli to trudne, zawsze można coś tam wtrynić samemu
i po problemie. Na stopy pomaga też szybkie przemieszczanie się, najlepiej z
prędkością światła. Żeby nie potęgować powagi chwili, zamiast wyobrażać sobie,
że coś nas goni, można po prostu pomyśleć, że coś nas czeka. Na nos najlepsze
są usta, wełniane nitki szalików, nawet, gdy przy okazji zagryzą w nos. W sumie
z ustami sprawa też ma się dość podobnie. I o.
Sny rządzą się swoimi prawami i potrafią
drwić z naszych. Czasem na jawie albo serię jaw później coś z nich sobie
wróżymy i wcale nie mam na myśli sennikowych myśli. Tylko nasze. Polecam. Kolejny
oswojony sen do mojej nocnej kolekcji.
Zaczęłam wczoraj świętowanie urodzin! Jeśli tu przypadkiem weszłaś J. to bardzo Ci dziękuję! Moja
mała biblioteczka powoli rośnie, a ja patrzę na nią dumnie, jak na gromadkę
dzieci. Hm, a może raczej kotów? Proszę ustawić się w tęczowym szeregu i dumnie
prężyć grzbieciki. Pomruczeć mogę za was.
P.S. Pisałam notkę wczoraj i fragment o braku bieli jest trochę mniej aktualny, bo chwilami było dziś śnieżnie. <3